Główny Szlak Beskidzki, Etap 1 (Ustroń- Krościenko nad Dunajcem)

Iga i Witek z nudów przeglądali mapy i przewodniki górskie.
O! Znaleźli! Przynieśli.
Oznajmili mi, że jadą w góry, żeby przejść Główny Szlak Beskidzki. Nie dali mi nawet dojść do głosu w tym temacie. Te uparciuchy jak coś sobie zaplanują, to końmi nie zatrzymam.
Zgodzili się wziąć mnie ze sobą:))) Ekstra! …ale w roli szerpy, nawigatora i kuchni polowej…


Dzień 1, 6.07.2023 (czwartek)

Zrzuciłam dzieciaki z łóżek już o 4:00 rano, co nie wzbudziło ich entuzjazmu. W końcu były wakacje. Przed nami 300 km pociągiem i 500 km spacerkiem. Sami wymyślili tę wyprawę i nie mogli się doczekać wyjazdu, a po ubiegłorocznym przejściu Głównego Szlaku Sudeckiego mieli już jakieś pojęcie czego się podejmują (dla przypomnienia: Główny Szlak Sudecki, Etap 1 (Świeradów-Zdrój- Szklarska Poręba) – Dzieci bez tabletu)

Naszą wyprawę rozpoczęliśmy w Ustroniu, do którego dojazd zajął nam ponad 4 godziny. Podróż przebiegła sprawnie i bez komplikacji. Z przesiadką w Katowicach.

Przy kropce byliśmy już po godzinie 9:00. To nasza normalna pora wyjścia na szlak bez względu na to, czy wstajemy w środku nocy, czy otwieramy oczy i jesteśmy gotowi. Dzieciaki jeszcze w pociągu przysypiały, ale czerwono- białe oznakowanie momentalnie je rozbudziło.

Witek wziął ze sobą zabawkę, z którą ostatnio się nie rozstawał. Na wyprawy górskie pakujemy się minimalistycznie, ale kostka Rubika była najniezbędniejszą niezbędnością. Zresztą młody podczas wielodniowego marszu cały czas ją układał.

Po wejściu w las przyłączył się do nas Piotr, który okazał się wspaniałym towarzyszem wędrówki. Wspięliśmy się razem po zboczu Równicy odpoczywając chwilę przy kamieniu ewangelików. W Gościńcu Równica zrobiliśmy dłuższy postój, aby porozmawiać i napić się kawy (czy co kto lubi). Tam nasze drogi się rozeszły. Piotr powędrował ku swojemu celowi, podobnie jak my.

Pogoda co chwilę się zmieniała. Od upału po ulewę, po której znów wychodziło słońce. Wielokrotnie przebieraliśmy się tego dnia, aby się nie przegrzać i nie przemoknąć.

Wspinaczka na Wielką Czantorię szła nam mozolnie. Strome podejście stokiem narciarskim nie zniechęciło jednak dzieciaków. Równolegle do nas wędrował mężczyzna w sile wieku z wielkim plecakiem. Może nawet większym od mojego. Dostrzegliśmy w nim doświadczonego górołaza, bowiem pokonywał strome wzniesienie ciekawą, zapewne wypracowywaną przez lata techniką. Człowiek skoncentrowany na swojej misji.

Przy górnej stacji wyciągu odpoczęliśmy. Na sąsiedniej ławce siedział nieznajomy, który tak nas zaciekawił. Dopiero gdy założył polar, zorientowaliśmy się, że jest Przewodnikiem Beskidzkim. Pan Artur przybił nam pieczątkę do książeczek turystycznych.

Dzieciaki nie wyspały się tego dnia. Wahały się, czy nie spędzić nocy w tamtym miejscu pod zadaszeniem. Do schroniska Soszów jednak nie zostało daleko, więc po dłuższej dyskusji podjęliśmy decyzję o dalszym marszu.

Było już późne popołudnie. Na szlaku tylko my i pan Artur. Szliśmy równolegle, jakby obok siebie. W tym samym kierunku, ale osobno. Nie tworzyliśmy zespołu, nie wędrowaliśmy razem, ale w pewnym sensie czuwaliśmy nad sobą. Trudno mi to nawet wyjaśnić.

Na wielkiej Czantorii wieża widokowa (już zamknięta) i wiata. Dzieci ponownie zaczęły rozważać zostanie tam na noc. Dyskutowaliśmy. Pan Artur czekał, jakby na naszą decyzję. Z boku. W oddali.

Postanowiliśmy, że doczłapiemy do schroniska. Od tamtej pory już razem. Z panem Arturem. Nasz towarzysz jak mówił, szedł w kierunku domu, czyli w Bieszczady. Wędrował GSB, aby lepiej poznać teren i przygotować się do egzaminu podwyższającego stopień przewodnicki.

Po jedenastu godzinach marszu dotarliśmy do Schroniska Soszów. Po wyjątkowo smacznej pomidorówce dzieciaki szybko położyły się do łóżek. Pan Artur, jak się okazało doskonale znał wojenną historię tego regionu i chętnie dzielił się wiedzą. Pierwszy dzień naszej przygody dobiegł końca przy ciekawych opowieściach.

Dzień 2, 7.07.2023 (piątek)

Piątek rozpoczęliśmy pogawędkami przy śniadaniu z naszym towarzyszem i licznym gronem GSBowiczów. Pan Artur wyszedł zaraz po posiłku sugerując, że najlepszym miejscem na kolejny nocleg będzie Stecówka. Dla nas była to jednak znaczna odległość, zatem postanowiliśmy spocząć w okolicy Przełęczy Kubalonka.

Kiedy po 9:00 ruszyliśmy na szlak słońce już prażyło. Trasa mocno sinusoidalna. Nie przywykliśmy do takich przewyższeń. Większa część drogi na otwartej przestrzeni, co w skrajnie wysokiej temperaturze nie ułatwiało marszu.
Za Cieślarem spotkaliśmy mamę z dwójką dzieci. Odpoczywali na ławce w cieniu drzew. To turyści z naszych okolic. Długo rozmawialiśmy, opowiadaliśmy o górskich przygodach i wymieniliśmy się informacjami o trasie (podążaliśmy bowiem w przeciwnych kierunkach).

Droga na Wielki Stożek nie była łatwa w tym upale. Dzieciaki chwilami potrzebowały, abym poniosła ich plecaki. W rewanżu zbierały jagody, których było zatrzęsienie i karmiły mnie nimi.

Dużo odpoczywaliśmy tego dnia. Robiliśmy wiele postojów.

Zahaczyliśmy o Schronisko Stożek. Tłoczno tam było (może z uwagi na początek weekendu), ale nie znaleźliśmy towarzystwa do rozmów, czy do wspólnej wędrówki. Maluchy chwaliły przyrządzaną tam gorącą czekoladę z bitą śmietaną. Ja wypiłam przedpołudniową kawę. Posiedzieliśmy dłuższą chwilę próbując wysuszyć wilgotną jeszcze odzież, którą wypraliśmy poprzedniego wieczoru i napawając się pięknymi widokami. Schronisko bowiem stoi w niesamowitym miejscu.

Na Kiczorach kolejny dłuższy odpoczynek. Na szczycie dzieciaki znalazły oryginalnie pomalowany kamień. Stożkowaty, o trzech ścianach, a na każdej symbolicznie przedstawiony jeden kraj: Polska, Czechy i Słowacja. Taki górski, turystyczny przekaz.

Dalej młodzież dreptała dłuższy odcinek boso. Zmęczone stopy potrzebowały przestrzeni i kamiennego masażu.

Na Przełęczy Kubalonka zjedliśmy pyszne naleśniki w tamtejszej karczmie i wspólnie podjęliśmy decyzję, że doczłapiemy do Stecówki, aby tam spędzić noc, jak sugerował Pan Artur.

Przeszliśmy spory odcinek asfaltem, żeby wkroczyć w piękną krainę usianą wielkimi głazami i ciekawymi formacjami skalnymi. Lubimy takie miejsca.

Późnym popołudniem upał nieco zelżał. Resztkami sił dotarliśmy do Stecówki i osiedliśmy w klimatycznej Agroturystyce u Kukuczków. Liczyliśmy na to, że spotkamy tam pana Artura, bowiem to znana i popularna baza noclegowa GSBowiczów, jednak najwyraźniej przewodnik spoczął w innym miejscu lub powędrował dalej.

Dzień 3, 8.07.2023 (sobota)

Poprzedniego dnia nie przechodziliśmy obok żadnego spożywczaka. Nie spodziewałam się tego, a nasze plecakowe zapasy się mocno uszczupliły.

Właścicielka Agroturystyki, w której nocowaliśmy podarowała nam bochenek chleba i masło. Cudowna kobieta! Zresztą długo też rozmawialiśmy. W górach zadziwia mnie to, że można poznać historię życia człowieka rozmawiając z nimi zaledwie chwilę, a często nie znamy swoich sąsiadów mieszkając obok nich latami. Taka górska ludzka otwartość.

Tego dnia znów skrajny upał. Zaplanowaliśmy krótką trasę i nocleg w wieży widokowej na Baraniej Górze. Noc zapowiadała się bowiem ciepła, sucha i bezwietrzna.

Pierwszy odcinek drogi lasem w górę, dalej kawałek asfaltem wzdłuż potoku. Tam się zatrzymaliśmy na dłużej. Dzieciaki zjadły nad brzegiem drugie śniadanie i ruszyły do zabawy w strumieniu, a właściwie nad nim skacząc zwinnie po głazach wystających z wody.

Następnie zahaczyliśmy po drodze o Izbę Leśną na Przysłopie, która w celach dydaktycznych prezentuje wypchane zwierzęta okolicznych lasów (warto odwiedzić). Dzieciakom bardzo spodobała ta wystawa. Obejrzały kilkakrotnie wszystkie eksponaty i zadawały mnóstwo pytań. Iga przycupnęła przy jej ulubionych wówczas żmijach i sowach, Witek zachwycał się lisem.

Leśniczy, który opiekował się kolekcją, pokazał nam film nagrany w tamtej okolicy przedstawiający niedźwiedzicę z młodymi. Wzbudził tym samym lekkie obawy u dzieci.

Na obiad dotarliśmy do Schroniska pod Baranią Górą, w którym wizytę wiele osób nam odradzało. To była dla nas lekcja, że należy słuchać wieści ze szlaku. Dzieciaki odpoczęły tam na hamakach, popiły posiłek gorącą czekoladą i ruszyliśmy dalej.

W blisko trzydziestostopniowym upale wdrapaliśmy się na Baranią Górę. Mimo niewielkiego nachylenia droga była niełatwa. Długa, niewygodna, kamienista ścieżka uniemożliwiała szybki marsz, a brak cienia dodatkowo wykańczał.

W połowie drogi na szczyt dzieciaki zaprzyjaźniły się z grupką siedmiu turystów, ja bowiem wlokłam się daleko z tyłu z całym dobytkiem.

Na wieży widokowej mieliśmy spędzić noc. Po jej obejrzeniu stwierdziliśmy jednak, że nie jest wymarzonym miejscem do spania. Kawałek dalej, na Hali Baraniej znajdowała się bacówka. Na prywatnej łące stała prywatna chatka, jednak właściciel udostępniał ją turystom. Do tego strumyk z wodą zdatną do picia. Idealne miejsce na odpoczynek.
Kiedy dotarliśmy do bacówki, było tam już sporo osób. Siódemka panów poznana wcześniej na szlaku i kilku innych wędrowców. Zajęliśmy górne piętro chatki, dwójka turystów spała na dole. Kilka osób w hamakach i w namiotach. Wieczór spędziliśmy na rozmowach przy ognisku. Zostaliśmy też poczęstowani kiełbasą.
Poznaliśmy tam m.in. Mariusza, którego będzie nam dane spotkać przypadkiem na szlaku miesiąc później i kilkaset kilometrów dalej.

Dzień 4, 9.07.2023 (niedziela)

Niedzielna wędrówka miała być krótka i łatwa. Wejście na obie Magurki oraz na Glinne nie są bowiem strome. Jednak upał dawał nam się mocno we znaki. Tym bardziej, że przez cały dzień wędrowaliśmy na otwartej przestrzeni.

Jak zawsze wyszliśmy na szlak jako ostatni, kiedy już wszyscy nasi towarzysze dawno opuścili Halę Baranią.
Musieliśmy dojść do Węgierskiej Górki, bowiem nasze zapasy żywności były na ukończeniu.

Zatrzymaliśmy się przy wiacie na Hali Radziechowskiej, aby choć na chwilę schować się przed żarem lejącym się z nieba. Tam spotkaliśmy dwie biwakujące panie z Żywca, które piekły kiełbaski nad ogniskiem.

Dzieciaki były głodne i miały chęć na konkretny posiłek, a nie na musy i owoce i wafle, które zostały nam w plecaku. Biwakowiczki szybko się domyśliły i nakarmiły wiecznie głodną młodzież.

Posiedzieliśmy tam dłuższą chwilę rozmawiając z paniami, które następnie odprowadziły nas kawałek, wskazały właściwą drogę i obdzieliły dzieci słodyczami.

Resztkami sił doczłapaliśmy do Węgierskiej Górki. W pierwszej kolejności poszliśmy do zjeść obiad. GSBowiczka, którą kilkakrotnie mijaliśmy na szlaku odradzała nam najbliższą knajpkę, ale nie mieliśmy alternatywy. Dzieciaki znów były głodne.
Następnie młodzież wskoczyła do rzeki, żeby się schłodzić i zmyć z siebie dwudniowy kurz. Dużo radości było w tej wodnej zabawie. Aż trudno było ją zakończyć.

Mieliśmy kłopot z noclegiem. Obdzwoniliśmy kilka domów wczasowych, zapukaliśmy w kilka drzwi przy szyldach reklamujących pokoje do wynajęcia. Wszystko zajęte. W końcu się udało, ale musieliśmy poczekać godzinę na właściciela. Zostawiłam dzieciaki przy ośrodku, a sama poszłam poszukać sklepu otwartego w niedzielę, żeby zrobić zaopatrzenie na kolację i śniadanie.

Dzień 5, 10.07.2023 (poniedziałek)

Po śniadaniu poczłapaliśmy na zakupy do większego spożywczaka. Na następny polski sklep mogliśmy bowiem liczyć dopiero 80 kilometrów dalej. To dla nas jakieś 6 dni drogi. Oczywiście nie byłam w stanie zrobić tak dużych zapasów z produktów, które nie zepsułyby się w tym upale i jeszcze wcisnąć ich w wypchany już do granic możliwości plecak. Pocieszałam się faktem, że po drodze mieliśmy mijać kilka schronisk i sklep za słowacką granicą, podobno dobrze zaopatrzony. Ostatnią opcją były jagody, które akurat dojrzewały. Skoro niedźwiedzica jest w stanie wykarmić w lesie swoje potomstwo, to ja również. Choć surowe dżdżownice i ślimaki nie należą do naszych przysmaków.
Z zapasami żywności ruszyliśmy na szlak.

Wychodząc z Węgierskiej Górki zwiedziliśmy po drodze schron bojowy. Przeszliśmy się korytarzami budowli, obejrzeliśmy ciekawe wojenne eksponaty i poczytaliśmy o wydarzeniach historycznych. Witek musiał także sprawdzić, czy karabin jest naładowany i czy da się uruchomić wrak helikoptera.
Dalej trafiliśmy na zagrodę z alpakami i pastwiska z owcami i kozami. Inne zwierzaki, które spotkaliśmy tego dnia na szlaku to trzy żmije, padalec i całe stada much końskich, którym wyraźnie smakowaliśmy.

Minęliśmy kolejny schron. Zaniedbany, opuszczony i podniszczony. Ten również zwiedziliśmy odpoczywając chwilę przy nim.
W Stacji Turystycznej Abrahamów posiedzieliśmy dłużej i zjedliśmy obiad. Zostaliśmy tam rozpoznani, co było dla nas miłym zaskoczeniem. Na odchodne dzieciaki dostały czekoladę.
Kiedy wyszliśmy na szlak, Iga zorientowała się, że nie ma czapki. Wróciła więc do stacji i wraz z obsługą długo jej szukała. Finalnie okazało się, że brat zrobił jej dowcip i schował czapkę pod swoją koszulką.

Po drodze na Słowiankę dzieciaki budowały tamy na strumieniach płynących po ścieżce. Dużo czasu nam zajęło przejście tego odcinka, ale nie spieszyło nam się. W górach dajemy sobie przestrzeń na zabawy i zwiedzanie. Kilka godzin wte czy wewte nie robi nam różnicy.

Przy Stacji Turystycznej Słowianka zrobiliśmy długi postój. Bombel od razu przyszedł się przywitać. Trącał nas pyskiem, łasił się, kazał się głaskać, chodził za nami i wąchał nasze plecaki. Nie wspomniałam, że Bombel to schroniskowy koń pociągowy. Chodził bez uwięzi i zachowywał się jak pies. Bardzo przyjazny i radosny zwierzak.
Przy stacji poznaliśmy dwie ekipy GSBowiczów, wypiliśmy razem kawę, względnie inne napoje, wyszaleliśmy się na huśtawce zawieszonej na drzewie i ruszyliśmy w dalszą drogę.

Czekała nas jeszcze wspinaczka na Halę Rysianka, bo mieliśmy w planach nocleg w tamtejszym schronisku. Nagle zerwała się burza, a siarczysta ulewa zalała szlak. Całą szerokością ścieżki płynęła woda. Wlewała nam się do butów. Dzieciaki ślizgały się na stromych kamieniach. Wtedy pierwszy raz podczas tej wyprawy musieliśmy podjąć trudną decyzję. Czy wędrować w górę biorąc pod uwagę, że od Rysianki dzieliły nas 4 km, czy wracać na Słowiankę 2 km w dół po śliskich głazach. Wybraliśmy tę pierwszą opcję mając świadomość, że marsz w takich warunkach może nam zająć nawet 3 godziny.

Do schroniska dotarliśmy totalnie przemoczeni mimo peleryn przeciwdeszczowych. Rozłożyliśmy się w bufecie z całym mokrym dobytkiem. Był już wieczór, ale udało nam się jeszcze zamówić kolację.

Przy sąsiednim stoliku siedziało trzech turystów. Pedagogów, jak się później okazało. Panowie z różnych stron Polski. Poznali się na szkoleniu i od tamtej pory wyjeżdżają razem w góry.
Przysiedliśmy się. Wieczór upłynął nam na rozmowie.

Dzień 6, 11.07.2023 (wtorek)

Tego dnia potrzebowaliśmy odpocząć po wymagającym poniedziałku. Postanowiliśmy przedreptać jedynie kilka kilometrów na Halę Miziową.
Nie spieszyło nam się z wyjściem w trasę, tym bardziej, że Schronisko na Rysiance bardzo nam się spodobało. Górski klimat i piękne widoki zatrzymały nas tam dłużej.

Pogoda nam sprzyjała. Nie było już tak gorąco jak w minione dni.

W drodze spotkaliśmy naszych znajomych- pedagogów poznanych poprzedniego dnia. Razem pokonaliśmy większą część trasy gawędząc przy tym.
Nasze drogi rozeszły się przed Pilskiem. Panowie podreptali niespiesznie na szczyt, a dzieciaki skierowały się prosto na schronisko nie mając chęci na dodatkowy wysiłek.
Witek nadal miętolił bezustannie swoją kostkę Rubika testując różne techniki układania i formując co raz to inne wzory.

Schronisko na Hali Miziowej jest pięknie położone. Ładne architektonicznie z zewnątrz. Obok siedziba GOPR, budki z lokalnymi wyrobami i wyciąg. Typowo narciarska atmosfera.

Popołudniową porą bycząc się na schroniskowej ławeczce dostrzegliśmy naszych znajomych- pedagogów. Oni również postanowili tu zanocować.
Resztę dnia spędziliśmy wspólnie, na rozmowach i odpoczynku. Dzieciaki dostały po pucharku lodów od naszych towarzyszy, po czym szalały do nocy ganiając się i bawiąc w „chowanego”.

Wtorek był dla nas Dniem Leniucha:)))

Dzień 7, 12.07.2023 (środa)

Śniadanie zjedliśmy w gronie naszych znajomych- pedagogów prowadząc dyskusje o życiu. Obok długi stół zajęty przez sporą grupę młodzieży z opiekunami. Prawdopodobnie z placówki opiekuńczo- wychowawczej. Naszą uwagę zwróciła życzliwość, jaką sobie okazywali nastolatkowie i świetna współpraca między nimi.

Wyruszyliśmy ze Schroniska na Hali Miziowej po śniadaniu. Skierowaliśmy kroki na Przełęcz Glinne, skąd przeszliśmy na słowacką stronę aby zaprowiantować się w lokalnym sklepie. Zapasy żywności jeszcze mi ciążyły w plecaku, jednak kolejne zakupy mieliśmy zrobić dopiero za 4 dni.
Wieść niosła, że słowacki sklep ma szeroki asortyment. Zaiste był dobrze zaopatrzony… w alkohole i słodycze… i nic więcej…
Sprzedawczyni widząc zmoknięte dzieci (bo ulewa nas złapała po drodze) i nasze rozczarowanie, dała nam bułki, które wzięła sobie na śniadanie do pracy. Słodycze oczywiście też kupiliśmy. Co do zasady unikamy cukru, ale wtedy nie bardzo mieliśmy inne wyjście.
Za Przełęczą Glinne na straganie po polskiej stronie udało nam się kupić kilka serków owczych jako żelazny zapas. Nie, żeby dzieci bardzo lubiły, ale mieliśmy świadomość, że kolejne dni będą trudne pod względem wyżywienia.

Ruszyliśmy dalej wspinając się w deszczu na cztery kolejne szczyty. Tego dnia mieliśmy szeroki przekrój pogodowy. Od nieznośnego słonecznego skwaru, poprzez wiatr i ulewę, po kontynuację upału. Trasa jednak łatwa, przyjemna, bez dużych przewyższeń.

Dotarliśmy do bazy namiotowej Głuchaczki. Zostaliśmy bardzo miło ugoszczeni i otrzymaliśmy własny apartament w postaci ośmioosobowego wojskowego namiotu. W bazie nocowała poza nami tylko czwórka turystów. Para wędrowców oraz ojciec z dorosłym synem.
Dzieciaki wiele godzin szalały korzystając z bazowych atrakcji: wspinały się na drzewo i bujały na huśtawce na nim zawieszonej.
Po kąpieli w pobliskim potoku i rozpaleniu ogniska, zostaliśmy obdarowani kiełbasą i chlebem. Po raz kolejny urzekła nas nas troska i życzliwość ludzka, po raz kolejny nas ktoś nakarmił. Wieczór spędziliśmy na rozmowach przy ogniu, a szum deszczu i odgłosy burzy ukołysały nas do snu.

Przez całą środę spotkaliśmy zaledwie czwórkę turystów na szlaku. To był nasz pierwszy tak samotny dzień wędrówki podczas tej wyprawy.

Dzień 8, 13.07.2023 (czwartek)

Z bazy namiotowej wyszliśmy raczej późno. Zawsze trudno nam opuścić miejsca, z którymi już się związaliśmy, choćby przez kilka krótkich godzin.

Od rana siarczysta ulewa. Mokro i mgliście. Przynajmniej nie za gorąco. Chwilami pogrzmiało.
Przy Mędralowej schroniliśmy się w bacówce, by odpocząć i przeczekać opady. Drewniana chatka z dwiema izbami była dobrze wyposażona i szczelna. Idealna na nocleg. Przy następnym przejściu GSB najpewniej z niej skorzystamy (Witek nalega, aby co roku przechodzić na zmianę GSS i GSB, żeby mógł wrócić w te wszystkie wspaniałe miejsca, które odwiedziliśmy).

Po doładowaniu energii batonikami ruszyliśmy w drogę.

Deszcz nie ustępował, a nawet wzmógł się. Podczas dalszej wędrówki przemokliśmy na wskroś i przemarzliśmy do szpiku kości. Przynajmniej nie było upału. Zatem kolejny postój w szałasie BgPN na granicy Babiogórskiego Parku Narodowego był nam konieczny, aby się przebrać. Zerwała się burza. Całą szerokością ścieżki płynął wartki potok.
Siedzieliśmy pod zadaszeniem. Wysuszeni i odziani w lekkie kurtki puchowe uszczuplaliśmy zapasy żywności.

Dzieciaki nie były zgodne co do dalszej wędrówki. Witek chciał iść mimo nieustającego deszczu i grzmotów, Iga wolała zostać aż się wypogodzi. Przemknęła nam też myśl o noclegu w tym szałasie.

Osiągnęliśmy pewien kompromis w negocjacjach. Kiedy deszcz zelżał, ale jeszcze nie przestał padać, ruszyliśmy do schroniska Markowe Szczawiny na nocleg.
Droga praktycznie płaska, ścieżka wygodna. Pod nogami mnóstwo ślimaków w kolorze niebieskim i fioletowym! To jakiś fenomen tego rejonu. Nigdy wcześniej nie widzieliśmy mięczaków w takich barwach. Dzieciaki przyglądały im się uważnie i kazały mi fotografować każdego osobnika z kilku stron. Snuły też teorie na temat pochodzenia tych ciekawych stworzeń. Stanęło na tym, że wszystkie najadły się jagód w mniejszej lub większej ilości…

Tuż przy schronisku spotkaliśmy pierwszego turystę tego dnia. To było miłe zaskoczenie, bo dzieci już prawie zapomniały jak wygląda człowiek.
Odpoczęliśmy. Rozwiesiliśmy w pokoju wszystko, co było mokre, czyli wszystko. Następnie zjedliśmy obiad. Potem deser. Dzieciakom wyraźnie posmakowały gofry z bitą śmietaną i owocami. Wnioskuję po umorusanych „pyszczkach”.

Spaliśmy w pokoju ośmioosobowym z fantastycznymi ludźmi. Było z nami trzech turystów i Ania. Rzadko spotykamy samotną kobietę na szlaku, dlatego tak nas zaintrygowała. Kiedy dzieciaki położyły się wygodnie do łóżek, pozostała część ekipy spędziła czas na długich rozmowach w bufecie. Ania zajmująco opowiadała m.in. o swojej podróży po Ameryce Południowej i fascynujących górskich wyprawach.

Pierwsze 100 km za nami. Nie spodziewałam się, że damy radę przejść taki odcinek bez schodzenia ze szlaku. Dostosowuję się zawsze do dzieci i z góry zakładałam, że nie uda nam się przedreptać GSB jednorazowo. Jeszcze nie w tym roku.

Dzień 9, 14.07.2023 (piątek)

W Markowych Szczawinach bufet otwierany jest o godzinie 7:00, zatem zwlekłam dzieciaki wcześniej z łóżek, aby choć raz wyjść na szlak o 8:00. Nie udało się i tym razem. Podczas śniadania podziwialiśmy krajobraz za oszkloną ścianą i słuchaliśmy opowieści o mieszkającym w pobliżu niedźwiedziu.
Byliśmy gotowi do wyjścia, kiedy schronisko już prawie opustoszało.

Na Babią Górę wdrapaliśmy się Percią Akademików, bowiem to ciekawszy szlak od czerwonego. Dzieciaki były zachwycone zarówno widokami, jak i samą wspinaczką. W połowie drogi dogoniła nas Ania, z którą dzieliliśmy pokój w schronisku. Wzięła pod skrzydła młodzież i polecieli razem na szczyt. Moje tempo było wolniejsze z uwagi na gabaryty i wagę dobytku, który taszczyłam, jednak tę drogę przebyłam bez dużego wysiłku. Zapewne na miotle byłoby mi szybciej, ale spacer również był niesamowicie przyjemny. Poznaliśmy tam wielu sympatycznych turystów, z którymi wspieraliśmy się w drodze na szczyt.

Na Babiej Górze znalazłam moje dzieci i Anię. Odpoczęliśmy dłuższą chwilę napawając się pięknem miejsca, rozmawiając z turystami i niespiesznie konsumując kolejne śniadanie.
Polecieliśmy w dół już w trójkę, bo nasza towarzyszka została na szczycie. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że wkrótce Ania miała nas dogonić, przejść z nami spory odcinek drogi i podarować nam musy owocowe, które dzień później uratowały nas przed śmiercią głodową.

Pogoda była idealna. Bez upału, bez deszczu. Przy Sokolicy i innych punktach widokowych dzikie tłumy (ludzkie tłumy). Piątek był. Weekend się leniwie rozpoczynał.

Na Krowiarkach kupiliśmy kilka kozich serków, bowiem uzupełnialiśmy zapasy, gdzie tylko się dało o wszystko, co było jadalne. Dzieciaki obejrzały pamiątki ze straganu, co wiązało się z kolejną przydługą przerwą.

Dalej wędrówka szła nam opornie mimo dobrej pogody. Wolnym krokiem przez rozjeżdżone leśne ścieżki dotarliśmy do osławionej Policy, aby poznać historię katastrofy lotniczej i obejrzeć resztki samolotu.

Finalnie doczłapaliśmy do klimatycznego Schroniska na Hali Krupowej. Zjedliśmy pyszną kolację w ostatnim momencie przed zamknięciem bufetu. Nocujący tu turyści urządzili sobie imprezę, zatem dostaliśmy kąt tylko dla siebie, żebyśmy mogli w ciszy odpocząć. Pokój był dwuosobowy, ale po złączeniu łózek całkiem wygodnie nam się spało.

Dzień 10, 15.07.2023 (sobota)

Z uwagi na szybko obniżający się poziom zapasów, zamówiliśmy dodatkowe śniadanie w schronisku, które spakowaliśmy na drogę.

Tego dnia był upał. Jednak niemal cały dzień wędrowaliśmy w dół między drzewami, więc przejście kilkunastu kilometrów nie było dla nas dużym wysiłkiem.

Człapaliśmy bez pośpiechu, jak zawsze zresztą. Zatrzymywaliśmy się mniej więcej co kilometr na odpoczynek. Zapasy żywności kurczyły się w zastraszającym tempie, zatem żeby wyżywić wiecznie głodne potomstwo, przy każdym postoju zbierałam jagody i wsypywałam do otwartych dziobków. Jeszcze w ubiegłym roku dzieciaki nie chciały spojrzeć na leśne owoce. Teraz wyraźnie im smakowały, albo młodzież już była na tyle głodna, że akceptowała nowy składnik menu.

Dotarliśmy do Szałasu Wędźno przed Bystrą Podhalańską. Świetnie przygotowany i wyremontowany obiekt jeszcze pachniał nowością. Wewnątrz łóżko piętrowe, piecyk, stół, ława i wiele niezbędnych akcesoriów. W dole potok z wodą zdatną do picia. Tam też zmyliśmy z siebie kurz spieczonej słońcem ziemi.

Od miasteczka dzieliła nas odległość 1,5 km. Tam był sklep. Dzieciaki jednak odmówiły dalszej wędrówki. Mieliśmy zostać w lesie mimo, że poziom naszych zapasów osiągnął stan krytyczny. Do następnego dnia został nam zalewie jeden mus i jeden mały owczy serek. O ile mi brak kolacji dobrze by zrobił, to dzieciaki musiały jeść na bieżąco.

Rozpaliliśmy ognisko przy szałasie, a młodzież czytała wpisy z ksiąg pamiątkowych znalezionych w szałasie.

Późnym popołudniem nieopodal nas para wędrowców zaczęła rozbijać namiot. Witek poszedł się przywitać i pomóc w „zakwaterowaniu”. Wrócił po chwili… z dwoma kawałkami pizzy w dłoniach.
Tak, z pizzą.
Nie, pizza nie rośnie w lesie.


Dwójka turystów jak się okazało kończyła już wakacje. Następnego dnia mieli wracać do domu. Zostało im sporo prowiantu, którego nie chcieli brać z powrotem. Tym sposobem usiedliśmy wspólnie przy ognisku i upiekliśmy kiełbaski. Znów nas ktoś nakarmił na szlaku. To niesamowite jak empatyczni i życzliwi są ludzie w górach.
Do snu dzieciaki dostały jeszcze gorzką czekoladę.

To ostatni dzień wędrówki po osiemdziesięciokilometrowym odcinku bez sklepów. Ufffff… Choć do cywilizacji mieliśmy dotrzeć w niedzielę (jak poprzednio), zatem zaprowiantowanie mogło okazać się problematyczne.

Dzień 11, 16.07.2023 (niedziela)

Nasi nowi znajomi zostawili nam sporo żywności.
Po wymoczeniu nóg w przyszałasowym potoku i napełnieniu bidonów wodą ruszyliśmy ku Bystrej Podhalańskiej. Była niedziela. Nie mieliśmy dużego wyboru jeśli chodzi o sklepy. W najbliższej miejscowości działał Odido, jednak trzeba było zejść ze szlaku. Musielibyśmy nadrobić 3 km. To dla nas bardzo dużo.

Następny otwarty sklep był dopiero w Jordanowie. Żabka, tuż przy szlaku.

Zjedliśmy solidne śniadanie. Dzieciaki podjęły więc decyzję, że nie zboczymy w Bystrej, pójdziemy dalej.

Ten dzień zapadł nam w pamięć głównie z uwagi na potworny upał. Większa część trasy prowadziła rozgrzanym asfaltem. Łapczywie szukaliśmy cienia i korzystaliśmy z każdego jego skrawka.

W Jordanowie opanowaliśmy Żabkę. Musieliśmy uzupełnić zapasy. Następnego dnia z kolei planowaliśmy szturm na market w Rabce, ponieważ czekało nas kolejne 50 km bez sklepu.

Przy okazji odpoczynku w Jordanowie wciągnęliśmy duże lody i podładowaliśmy telefon w lodziarni. Kupiliśmy też kilka napojów, bo po raz pierwszy osuszyliśmy wszystkie pięć bidonów.
Mieliśmy wrażenie, że zostawialiśmy mokre plamy za sobą na asfalcie.

Finalnie doczłapaliśmy do Skawy na nocleg u Maryli. Świetne miejsce, wspaniała gospodyni. Prysznic, pościel, wiatrak w pokoju… czego trzeba więcej?

Wieczorem ciemne chmury zasłoniły świat. Mimo otwartego na oścież balkonu nie było czym oddychać. Niebo zaczęło pomrukiwać niespokojnie, ale to mruczenie ukołysało nas do snu.

Dzień 12, 17.07.2023 (poniedziałek)

Od rana było gorąco i duszno, ale wiał przyjemny wiatr.
Pierwszy odcinek drogi wiódł w górę aż do Zakopianki. Szlak poprowadził nas pod wiaduktem ruchliwej szosy, aby dotrzeć do Rabki- Zdroju.
Tego dnia mniej asfaltu, a i pogoda bardziej przychylna od tej niedzielnej. Przynajmniej takie stwarzała pozory.

W Rabce zrobiliśmy większe zakupy, co by nam wystarczyło prowiantu na następne 50 km drogi. Kolejny sklep bowiem dopiero w Krościenku nad Dunajcem.

Po opuszczeniu marketu staliśmy się atrakcją turystyczną. Szliśmy długim chodnikiem przez całe miasteczko. Byłam obładowana niczym trójgarbny wielbłąd, a ciekawskie maluchy musiały obejrzeć wszystkie pamiątki na mijanych straganach. Wzbudzaliśmy zainteresowanie.

Nagle zrobiło się niemal ciemno. Do tego duszno i wietrznie. Niebo zaczęło pomrukiwać. W powietrzu czuć było nadchodzącą nawałnicę. Postanowiliśmy, że przy ostatnich zabudowaniach Rabki ocenimy sytuację. Dalej bowiem czekał nas sześciokilometrowy odcinek łąkami i lasem.

Przy granicy miasteczka zatrzymaliśmy się. Wiedzieliśmy, że nie uciekniemy przed gwałtowną zmianą pogody. Szukaliśmy miejsca, gdzie moglibyśmy przeczekać. Zapukaliśmy w kilka drzwi, ale nikt nam nie otworzył. Nie chcieliśmy wychodzić poza obszar zabudowany.
Nagle lunął potężny deszcz, nadeszła intensywna burza i zerwał się silny wiatr. Zobaczyliśmy nowowybudowany pensjonat. Jeszcze nie otwarty. Było tam zadaszenie i luka w płocie. Tam się schroniliśmy.
Długo to trwało, bo Perun nie odpuszczał. Witek się nudził. Chciał iść dalej niezależnie od pogody, Iga zapowiedziała, że nie chce tam nocować. Było jednak zbyt niebezpiecznie, aby kontynuować wędrówkę. Musieliśmy przeczekać.

Kiedy się wypogodziło, ruszyliśmy w drogę. Lekko w górę. W kierunku Bacówki na Maciejowej. Fantastyczne, klimatyczne miejsce. Zjedliśmy pyszną zupę i odpoczęliśmy.

Dzień 13, 18.07.2023 (wtorek)

Planowaliśmy kolejny nocleg. Szukaliśmy czegoś w okolicy Turbacza, bo odległość była dla nas odpowiednia, jednak nie chcieliśmy spać w schronisku przy szczycie. Rozpatrywaliśmy głównie dwie lokalizacje: domek harcerski Bene lub Chatka u Metysa w zależności dystansu, jaki uda nam się pokonać tego dnia. Znaleźliśmy też dwa inne miejsca odpowiednie do spania, ale już nieco dalej.

To był kolejny upalny dzień i znów nie udało nam się wskoczyć na szlak przed godziną 9:00. Trudno nam było wyjść z Bacówki na Maciejowej, bo to bardzo przytulne miejsce.
Pierwsze kilometry minęły nam szybko i sprawnie. Zatrzymaliśmy się w Schronisku na Starych Wierchach na drugie śniadanie… jeśli frytki można zaliczyć do dań śniadaniowych. Poznaliśmy tam starszego turystę, który po poważnej operacji kręgosłupa rehabilitował się na górskich szlakach. Porozmawialiśmy dłuższą chwilę i podreptaliśmy w kierunku Turbacza.

Po kolejnych kilometrach zorientowaliśmy się, że Witek nie miętoli swojej kostki Rubika. Zgubił ją. Najpewniej została w bacówce, albo wypadła z plecaka po drodze… Nie mieliśmy chęci wracać, więc w poczuciu kolosalnej, nieodżałowanej straty poczłapaliśmy dalej. Na Witka czekała druga kostka w domu, ale ta zaginiona była wyjątkowa. Miała za sobą historię pisaną szlakiem.

Dalej wędrówka szła nam opornie. Skwar dokuczał, nogi nie współpracowały. Cała trasa lekko w górę. Wybraliśmy zatem najbliższą obczajoną miejscówkę na nocleg, chatkę Bene.
Zeszliśmy ze szlaku i toczyliśmy się stromo w dół. Dreptaliśmy za wskazaniami nawigacji, która gubiła zasięg. Na mapę bowiem chatka nie została naniesiona.
Ku naszej wielkiej radości zobaczyliśmy z oddali śliczną drewnianą konstrukcję. Padnięte dzieciaki aż podskoczyły z radości. Kiedy podeszliśmy, zorientowaliśmy się, że to prywatna bacówka, w dodatku zamknięta.
Iga była już bardzo zmęczona, mimo to poczłapaliśmy dalej. Podobne rozczarowanie spotkało nas jeszcze dwukrotnie. Kolejne dwie zamknięte bacówki.

W końcu zupełnie przypadkiem trafiliśmy do Bene. Niestety harcówka również była zamknięta. Pusta. Odpoczęliśmy przy niej. Umyliśmy się w pobliskim strumieniu. Mieliśmy alternatywę noclegu, ale Idze zupełnie wysiadły baterie. Oświadczyła, że nigdzie już się nie ruszy. Dodam, że byliśmy zaledwie kilkaset metrów od Schroniska na Turbaczu.
Długo tam siedzieliśmy. Oj długo. Iga dała się przekonać, żeby wrócić do jednej z mijanych bacówek, bo tam chociaż zadaszona weranda była, a podłoga deskami wyłożona. Na nocleg by się nadała.
Wstaliśmy leniwie i w tym momencie pojawiło się przez Bene dwóch uśmiechniętych chłopaków. To byli chatarzy, którzy wracali ze spaceru. Duże szczęście nas spotkało, bowiem chatka jest otwierana wyłącznie po wcześniejszej rezerwacji. Chłopcy przypadkiem tam przyjechali zaledwie na dwa dni.

Udało nam się przenocować w tym niesamowitym i wyjątkowo klimatycznym miejscu. Wieczór spędziliśmy z chatarami przy latarkach i gitarze.
Trudno nam było zasnąć bo nocą po sali niósł się głośny tupot małych łapek i jeszcze głośniejsze skrobanie. Popielica, może mysz, albo inny tupiący stwór z ostrymi zębami.

Dzień 14, 19.07.2023 (środa)

Wstaliśmy tego dnia późno i ociągaliśmy się z wyjściem na szlak. Wyjątkowy klimat harcówki całkowicie nas pochłonął aż nie mieliśmy ochoty go opuszczać. Pożegnaliśmy się z chatarami i ruszyliśmy na Turbacz. Droga wiodła pod górę. Od rana znów upał.

Wstąpiliśmy do schroniska na szczycie na drugie śniadanie. Bufet był niemal wyludniony. Dzieciaki wciągnęły naleśniki, ja osiągnęłam światłość umysłu dzięki kawie. Po standardowych czynnościach typu ładowanie telefonu ruszyliśmy ku Studzionkom.

Po drodze złapał nas ulewny deszcz, rozpętała się burza, a nawet przez chwilę sypał grad. Miejscami całą szerokością ścieżki płynęła woda. Było bardzo ślisko i błotniście. Nie mieliśmy gdzie się schronić, więc w niesprzyjającej aurze człapaliśmy dalej. Po drodze spotkaliśmy rowerzystę, który skrył się przed burzą pośród drzew. Zasugerowaliśmy, aby ruszył z nami w dół. Odmówił. Do wsi nie było już daleko. Jego żona właśnie po niego jechała. Następnie minęło nas trzech młodych turystów. Jak się potem dowiedzieliśmy, byli to żołnierze. Znali nas z Internetu. Chwilę porozmawialiśmy i każdy ruszył w swoją stronę.

Do domu wczasowego U Chrobaków dotarliśmy kiedy już się przejaśniło. Zrzuciliśmy mokre buty i peleryny, a pani Ela podała nam pyszny obiad. Wtedy po raz pierwszy miałam usłyszeć, że gorzej gotuję od tutejszej gospodyni. Zastanawiałam się czy powinnam być wściekła, czy to raczej powód do radości, że mojemu wybrednemu potomstwu wszystko smakowało i zjedli bez wybrzydzania.

Wieczorem usiedliśmy razem z gospodarzami i ich sąsiadami w ogrodzie na pogawędki. Dowiedzieliśmy się, że Chata u Metysa, w której rozważaliśmy nocleg została zamknięta z uwagi na tragedię, która tam się wydarzyła. Przykra historia. Tylko przypadek sprawił, że nie udaliśmy się tam na noc.

Gospodarze zabrali nasze przemoczone buty do kotłowni, aby je wysuszyć na piecu. Dzieciaki grały do wieczora w piłkę i skakały na trampolinie.

Dzień 15, 20.07.2023 (czwartek)

Wyszliśmy od Chrobaków bardzo późno. Pogaduchy przy porannej kawie z panią Elą były dużą przyjemnością.

Poza tym dzieciaki kiepsko się czuły. Miały problemy gastryczne.

Pogoda była wymarzona na wędrówkę. Raczej chłodno. Chwilami tylko lekko słońce przygrzewało. Po drodze kłopoty zdrowotne dzieciaków się nasiliły, a osłabienie organizmów dawało o sobie znać.

Minęliśmy kilka niższych wzniesień, aby w końcu wspiąć się na Lubań.

To było prawdziwe wyzwanie.

Strome, kamieniste podejście ciągnęło się w nieskończoność. Ratowała sytuację niska temperatura powietrza. Wspierali nas także schodzący w dół turyści. Niektórzy pocieszali, w oczach innych rysowało się współczucie. Lubań to zdecydowanie szczyt, który będzie mi się śnił po nocach.

Na wieżę widokową przyszło mi wdrapać się dwukrotnie. Raz dla przyjemności, drugi raz kiedy zorientowałam się, że na szczycie znajduje się pieczątka, a plecak z książeczkami został u jej podnóża.
Stamtąd blisko już było do bazy namiotowej. Witek pobiegł zarezerwować nam nocleg podczas gdy my odpoczywałyśmy.

W bazie zostaliśmy bardzo miło powitane. Zanim dotarłyśmy na miejsce, Witek zdążył już nas zaanonsować, wybrać najprzytulniejszy namiot, zamówić sobie herbatę i opowiedzieć historię naszych wędrówek.
Następnie wraz z młodym poszliśmy do potoku zażyć rześkiej kąpieli. Iga wybrała bazowy „prysznic” z gorącą wodą.

W bazie stała skarbonka. Dzieciaki wpadły na pomysł, żeby wesprzeć finansowo to przytulne miejsce. Iga pozbierała od turystów brudne kubki i umyła je. Witek w tym czasie zrobił podpłomyki, które upiekł na blaszanym piecu. Młodzież przeszła się ze skarbonką zbierając datki dla bazy za swoje usługi.

Wieczór spędziliśmy przy ognisku zasłuchani w śpiew Igi i bazowej.

Dzieciaki uwielbiają takie miejsca z uwagi na ich klimat i prostotę. Dodatkowo zawsze prowadzą je niesamowici ludzie.

Dzień 16, 21.07.2023 (piątek)

Iga zatęskniła za domem. Po dwóch tygodniach przygód postanowiliśmy zrobić przerwę na odpoczynek.

Po porannej kawie w bazie namiotowej wyruszyliśmy do Krościenka nad Dunajcem, skąd mieliśmy możliwość wrócić do domu.

W drodze na Jaworzynę dogonił nas turysta, którego poznaliśmy w dzień wcześniej przy ognisku. Szedł do miasta z misją dla bazy. Wędrówka w dobrym towarzystwie i po konsumpcji gorzkiej czekolady otrzymanej od Przemka szła nam szybko i sprawnie. Dzięki temu byliśmy na przystanku autobusowym już w południe.

Z Krościenka nad Dunajcem wydostaliśmy się bez problemów. Kłopoty zaczęły się dopiero w Krakowie, kiedy okazało się, że w żadnym pociągu tego dnia nie ma dla nas miejsca. Postanowiliśmy jednak, że nie przenocujemy na krakowskim dworcu i po blisko siedmiu godzinach niełatwej podróży dotarliśmy do domu.

Pierwszy etap naszej wędrówki dobiegł końca. Niemal 200 km przygód, zabawy, trudów i zachwytów było już za nami. Dzieciaki potrzebowały odpoczynku, ale wiedzieliśmy, jeszcze tam wrócimy.

No i wróciliśmy. Po trzech tygodniach. Tyle, że od drugiej strony. Oczywiście prowadziliśmy dziennik naszej wyprawy. O tu go zostawiliśmy: Główny Szlak Beskidzki, Etap 2 (Wołosate- Wołowiec) – Dzieci bez tabletu

02 comments on “Główny Szlak Beskidzki, Etap 1 (Ustroń- Krościenko nad Dunajcem)

  • dziadersik , Direct link to comment

    Kiedyś mówiło się o piszących, że mają lekkie pióro. Teraz chyba należy powiedzieć, że to miękka klawiatura. Świetnie się czyta! przygody – niesamowite.
    Chyba też pójdę

Leave a comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *