Główny Szlak Beskidzki, Etap 3 (Krościenko nad Dunajcem- Wołowiec)

Pokonaliśmy większą część GSB latem. Został nam stukilometrowy odcinek. Najłatwiejszy dzięki gęstej sieci źródeł zaopatrzenia i relatywnie mało wymagający terenowo. Dlatego zdecydowaliśmy się przejść go podczas ferii.

Wędrówka zimą ma swoje uroki. Brak upałów, kurzu, błota, deszcze rzadko padają, nie potykamy się o żmije, nie gonią nas stada wygłodniałych komarów, gzów, meszek i upierdliwych strzyżaków, a wyprana odzież szybko wysycha na ciepłych kaloryferach. Za to z górki można zjechać lub się sturlać, nie trzeba nóg przemęczać.
Można by rzec, że zima to wymarzony czas na wielodniowe wędrówki górskie.

Dojazd do Krościenka nad Dunajcem przebiegł gładko. Zbyt gładko. Podejrzanie bezproblemowo biorąc pod uwagę nasze wcześniejsze doświadczenia.
Samochód, pociąg, autobus i po siedmiu godzinach byliśmy na miejscu. Tak po prostu. Bez żadnych przygód po drodze.

W Krościenku zjedliśmy smaczny domowy obiad w lokalnej knajpce i poczłapaliśmy do ośrodka „U Danusi”. Nie wyruszyliśmy od razu na szlak. Potrzebowaliśmy chwili odpoczynku po podróży.

Całe popołudnie na zmianę szaleliśmy w białym puchu i graliśmy w Eurobiznes, żeby następnie rżnąć w karty cały wieczór i do nocy śmigać na sankach. Dzieciaki z nizin rzadko widują takie masy śniegu, zatem miały mega frajdę.
W międzyczasie jeszcze nawiązywaliśmy bliskie relacje z kotami gospodarzy.

WTOREK, 16.01.2024, dzień 1

Wyszliśmy na szlak w okolicy godziny 9:00 zahaczając po drodze o sklep, aby uzupełnić zapasy dla śrutowników. Do następnego spożywczaka mieliśmy bowiem dotrzeć 2 dni później.

Przedreptaliśmy przez Krościenko zanim weszliśmy w las. Śliczne górskie miasteczko.
Dalej ścieżki nie przetarte, zatem świeże ślady wilków były wyraźnie widoczne. Dzieciaki od razu podchwyciły trop i z entuzjazmem szukały watahy, która tamtędy wędrowała…

Pogoda tego dnia była zmienna. Chwilami intensywnie sypało, momentami świeciło słońce. Musieliśmy strzepywać śnieg z oznaczeń szlaku, bo miejscami były całkiem niewidoczne. W dół dzieciaki zjeżdżały na dupolotach dzięki temu łatwiej mi się szło po ich śladzie.

Generalnie zimno było tego dnia. A może po prostu nie byliśmy przyzwyczajeni do niskich temperatur. Trafiliśmy na bacówkę tuż przy szlaku. Zamknięta. Zapewne prywatna. Obok wiata. Skorzystaliśmy z niej, żeby na moment usiąść, napić się gorącej herbaty i posilić się kanapkami.

Po drodze znaleźliśmy wędrujący kamyczek. Taki ślicznie pomalowany. Bawimy się w to. Zabieramy ze sobą takie kamyczki i podrzucamy je w inne górskie miejsca, najlepiej jak najdalej. Kolejne kamyczki zgarnęliśmy w schronisku.
Nic zatem dziwnego, że mój plecak był ciężki. Poza niezbędnym ekwipunkiem nosiłam w nim… kamienie.

Podczas wędrówki jak zawsze dzieciaki szalały. Było kilka bójek i walk na śnieżki. Spotkaliśmy też na szlaku jednego turystę. Tak, tylko jednego przez cały dzień.

Tuż po zachodzie słońca dotarliśmy do klimatycznego Schroniska Przehyba. Przed budynkiem trzech mężczyzn walczyło z zakopanym w zaspie samochodem terenowym. Mimo szczerych chęci nie bardzo mogliśmy pomóc.

Zarezerwowaliśmy pokój z widokiem na Tatry, ale podziwiać widoki mieliśmy dopiero po przebudzeniu. Póki co byliśmy bardzo głodni. Na Przehybie karmią wyśmienicie, no i klimacik fajny.
Znaleźliśmy też planszówki:)

Po kolacji i odpoczynku puściłam opis z pierwszego dnia naszej wędrówki w sieć. Dotarł do Jacka, ratownika GOPR z Beskidu Niskiego. Od tamtej pory Jacek śledził nasze poczynania, a jeśli zdarzyło się, że zbyt długo nie publikowałam dziennej relacji, to wywoływał nas w komentarzach. Wiedzieliśmy, że nad nami czuwa.

ŚRODA, 17.01.2024, dzień 2

Widok z okna na Tatry był niesamowity. Dzieciaki przykleiły nosy do szyby wpatrując się w krajobraz przez dłuższą chwilę w milczeniu. Podeszłam sprawdzić, czy oddychają.

Szybko się pozbieraliśmy, bowiem tego dnia mieliśmy do przejścia spory dystans. Na śniadanie Witek zamówił zupę pomidorową, która poprzedniego wieczoru bardzo mu posmakowała.

W bufecie poznaliśmy Jurka, który z trójką chłopców wybierał się codziennie na wielogodzinne wędrówki mając schronisko za bazę. Postanowiliśmy podreptać razem na ile nasze plany będą zbieżne.

Dzieciaki szybko się zaprzyjaźniły i cała piątka szalała na szlaku, a i ja miałam świetne towarzystwo. Razem przedreptaliśmy trzy godziny podziwiając panoramę Tatr.

Na Radziejowej odpoczęliśmy, posililiśmy się krótko i popędziliśmy dalej, bo w bezruchu szybko traciliśmy ciepło. Przy wieży widokowej spotkaliśmy też dwójkę turystów.

Z ekipą Jurka rozstaliśmy się dopiero przy Wielkim Rogaczu. Dalej już człapaliśmy sami. Duża część trasy prowadziła w dół, więc dzieci odpoczywały wygodnie na sprzęcie zjazdowym.

Po drodze spotkaliśmy jeszcze jednego turystę i znaleźliśmy sporo wilczych tropów.

Większą część dnia intensywnie świeciło słońce i raziło nasze oczy. Poza tym od rana zmagaliśmy się z wiatrem.
Kilka kilometrów przed Rytrem podmuchy były już tak silne, że ledwie utrzymywaliśmy się na nogach. Trudny to był odcinek, bo niezalesiony. Obciążenie dawało mi względną stabilizację, dzieciaki natomiast rzucało do całej ścieżce. Do tego zmrożony śnieg z okolicznych pól smagał nasze twarze milionami lodowych szpileczek.

W Rytrze drogi bardzo śliskie, pokryte lodem.
Zaczynało się ściemniać, kiedy w to zimne, wietrzne popołudnie dotarliśmy do „Basi”. Zjedliśmy tam pyszny obiad. Dzieciaki były tak głodne, że nawet pietruszka w zupie im nie przeszkadzała. W międzyczasie pani Gienia opowiadała nam o swoich sukcesach sportowych i kulinarnych, pokazywała dyplomy, nagrody oraz zdjęcia i zachęcała do wzięcia udziału w lokalnej grze terenowej.

CZWARTEK, 18.01.2024, dzień 3

To był trudny dzień.

Wyszliśmy z agroturystyki dość późno. Pogaduchy z panią Gienią przy śniadaniu przeciągnęły nam się dłuższą chwilę. Potem jeszcze cofnęliśmy się szlakiem, żeby zrobić zakupy. Od następnego sklepu dzieliły nas bowiem trzy dni marszu.

Padał deszcz. Temperatura dodatnia, wszystko topniało i spływało. Duża wilgotność powietrza, pochmurnie. Tak paskudnie trochę.
Połowa drogi na Cyrlę oblodzona, pozostała część pokryta kaszowatym śniegiem. Cały czas w górę. Męczący odcinek.

W Chacie na Cyrli zjedliśmy drugie śniadanie. Witek wciągnął talerz pierogów, Iga zamówiła wypasione naleśniki, ja zaś rozkoszowałam się świetną kawą. Usiedliśmy na ławie, która zajęta już była przez schroniskowego kota odpoczywającego na przygotowanym dla niego legowisku. To był chyba najbardziej wygłaskany kot Beskidów tego dnia.
Rozwiesiliśmy przemoczoną odzież przed cudownie grzejącym kominkiem, żeby choć trochę wszystko podsuszyć.
Przy sąsiednim stole usiadła trójka turystów, których spotkaliśmy wcześniej w lesie. Chwilę rozmawialiśmy. Szukali innej drogi do Rytra. Nie mieli raczków. Powrót czerwonym, totalnie oblodzonym i stromym szlakiem mógłby się skończyć tragicznie.

Dalsza wędrówka także nie była łatwa. Generalnie dzień pod górę w mżawce i we mgle. Szlak pokryty mokrym, ciężkim, głębokim śniegiem. Zapadaliśmy się w nim po kolana. Brnęliśmy wiele godzin przez zaspy. Trudna to była przeprawa.

Zapadł zmrok, a my byliśmy jeszcze daleko w lesie. Dosłownie i w przenośni. Przemknęło nam przez myśl, żeby poszukać wygodnej gawry i zasnąć pod ciepłym futrem.
Do tego wpadłam w głęboką zaspę. Po sam plecak. Nie mogłam się wygramolić. Dzieciaki dyskutowały nad strategią wyciągnięcia mnie z mokrego śniegu. Udało się w końcu.

Byliśmy już bardzo zmęczeni, przemoczeni i głodni. W butach mi chlupało. Ratowała nas owsianka w tubkach, których zawsze trzymałam kilka za pazuchą, żeby nie połamać zębów na mrożonym posiłku.
Wiedzieliśmy, że musimy dotrzeć do schroniska. Nie mieliśmy wyboru.
Ostatnie kilometry dreptaliśmy w blasku czołówek, a w zasadzie to ja człapałam gdzieś z tyłu próbując dogonić młodzież. Dzieciaki nie lubią wędrować po zmroku jeśli nie mamy dodatkowego towarzystwa, zatem nadawały niezłe tempo.

Na Halę Łabowską dotarliśmy po godzinie 18:00. Omal nie przegapiliśmy schroniska. Z odległości kilkudziesięciu metrów w nocnej mgle nie było widać budynku. W środku ciemno.
Jak to ciemno?!

Jednak otwarte, ufff…

Akumulatory od agregatu wysiadły. Brak prądu. Wewnątrz trzy osoby z obsługi, jeden turysta i pies Koko.
Schroniskowa załoga postarała się jednak, żeby niczego nam nie brakowało. Nakarmiła nas, przygotowała kaloryfery, żebyśmy mogli wysuszyć swoje rzeczy, a nawet udostępniła nam własny prysznic, bo w łazienkach dla gości zabrakło nie tylko światła, ale i ciepłej wody.

To był długi wieczór przy świecach i latarkach. Niesamowita atmosfera i świetni ludzie.

PIĄTEK, 19.01.2024, dzień 4

Piątek był zgoła odmienny od dnia poprzedniego.

Bardzo dobrze spaliśmy, a na szlak wyszliśmy dopiero o godzinie 10:00. Nie mogliśmy się rozstać ze wspaniałą ekipą i ich pupilem Koko. Dostaliśmy też misję w postaci zaniesienia pozdrowień dla załogi z Jaworzyny Krynickiej, bo pracownicy obu schronisk wymieniają się co jakiś czas.

Było wyjątkowo mroźnie. To dobrze, bo kiedy temperatura spada:
* nie zapadamy się śniegu (w zasadzie dzieci, bo ja odrobinę więcej ważę);
* mój plecak jest wtedy lżejszy, bo więcej ekwipunku nosimy na sobie;
* dzieciaki wędrują szybciej i robią krótsze przerwy, żeby nie tracić ciepła.

Szliśmy zatem bardzo sprawnie. Pokonaliśmy w 4 godziny dystans, który poprzedniego dnia zajął nam aż 8 godzin. Piątkowa droga była znacznie łatwiejsza, brak dużych przewyższeń, no i ten mrozik, co w zadki szczypał.

Widzieliśmy na świeżym puchu sporo śladów kopyt (może także racic) w różnych kształtach i rozmiarach. Spotkaliśmy też w lesie brązową mysz, która przed nami umykała zwinnie skacząc po śniegu.

Przed Jaworzyną Krynicką trochę się pogubiliśmy, bo na środku naszej ścieżki wyrósł wyciąg narciarski, a mało zrozumiałe oznaczenia poprowadziły nas obwodnicą. Wsparła nas informacyjnie obsługa wyciągu, ale dopiero kiedy wkroczyliśmy na teren ich pracy i wyraźnie byliśmy przeszkodą.

W tamtych okolicach spotkaliśmy trzech skiturowców i parę spacerowiczów. To jedyne osoby, które mijaliśmy na szlaku tego dnia.

W schronisku zjedliśmy obiad, przekazaliśmy pozdrowienia z Hali Łabowskiej, po czym dzieciaki pobiegły poszaleć dupolotami na pobliskiej górce. Nie potowarzyszyłam im w śnieżnym szaleństwie, bo moje buty jeszcze całkiem nie wyschły.

Wieczór spędziliśmy grając w karty z parą narciarzy (Kasią i Michałem) oraz Józkiem- turystą wypoczywającym w schronisku stacjonarnie. Dzieciaki miały mnóstwo radości.

Do łóżek położyliśmy się wcześniej niż zwykle. Wiedzieliśmy, że czeka nas wymagający dzień. Plan na sobotę zakładał bardzo długi dla nas dystans, chcieliśmy też odwiedzić Jacka w krynickiej siedzibie GOPR i potrzebowaliśmy zrobić zakupy.
Dzieciaki już prawie spały, kiedy usłyszeliśmy syreny alarmowe, a z głośników popłynęło ostrzeżenie o niebezpieczeństwie i nakaz natychmiastowej ewakuacji. Musieliśmy opuścić schronisko. Młodzież zerwała się z łóżek, zarzuciła na siebie kurtki i ocieplane spodnie. Buty, czapki, rękawiczki pod pachę i na boso w dół po schodach. Za nami inni turyści.
Przy bufecie dowiedzieliśmy się, że alarm był fałszywy i mogliśmy wrócić do pokoju. Dzieciaki były jednak roztrzęsione po tym wydarzeniu i długo nie mogły zasnąć.

SOBOTA, 20.01.2024, dzień 5

Wstaliśmy wyjątkowo wcześnie. Ambitny plan i napięty grafik nie pozwoliły nam czekać na otwarcie bufetu, zatem na śniadanie wciągnęliśmy plecakowe zapasy. Zresztą mieliśmy je uzupełnić chwilę później w miasteczku.

Buty mi w końcu wyschły po czwartkowym deszczu i człapaniu w mokrym śniegu. Hura!

Wędrówka ku Krynicy była skomplikowana. Szlak słabo oznakowany. Prowadził czasem wzdłuż, czasem w poprzek stoków narciarskich, chwilami przez krzaki. Za dużo infrastruktury wkoło. Przy jednej ze stacji narciarskich spotkaliśmy dużą grupę piechurów, chyba z przewodnikiem. Udzielili nam precyzyjnych wskazówek terenowych, bowiem dreptali z przeciwnego kierunku.
Poza nartostradami ścieżki były zadeptane, rozjeżdżone sprzętami wszelakimi i oblodzone, choć nie spotkaliśmy na tych odcinkach żadnych turystów.

Po wejściu do miasta zahaczyliśmy o siedzibę GOPR, żeby przywitać się z Jackiem. Niestety tego dnia ratownik działał w innej miejscowości. Poprosiliśmy o przekazanie pozdrowień i pognaliśmy dalej.

Następnie szybkie zakupy, coś na przegryzkę do łapek i spacerem na krynicki deptak, gdzie postawiono zjeżdżalnię śnieżną z pontonami. Dzieciaki poszalały tam chwilę, podczas gdy ja odpoczywałam przy koncercie saksofonowym ulicznego grajka.

Dalej w górę na Huzary. Droga wąska i pokryta lodem. Dodatkowo postawiono ostrzeżenia dla turystów o obsypujących się zboczach. Minęliśmy tam trójkę wędrowców, z którymi chwilę porozmawialiśmy.

Ze szczytu z górki szliśmy równym tempem.
Przed Mochnaczką Niżną kilkakrotnie musieliśmy przekroczyć rzekę. Nie jakiś tam strumyk tylko rzekę. Jak? Normalnie. Wpław.

Mnie się trzykrotnie to nie udało.
Raz źle oszacowałam wytrzymałość lodu, na którym stałam.
Drugi raz młodzież podsumowała, że „mama nie doskoczyła”.
…nie opowiem jak skąpałam się po raz trzeci. Wystarczy, że dzieciaki miały ze mnie niezły ubaw. Reszta świata nie musi;)

Nie cieszyłam się długo suchymi butami…
na szczęście szybko doświadczyliśmy „Deja Vu”.

Kiedy dzwoniłam w grudniu rezerwować nocleg w agroturystyce, właścicielki ostrzegały mnie przed rzecznymi przeprawami. Wiedziały, co mówią.

Do „Deja Vu” mieliśmy zaledwie kilkanaście minut drogi. Szybko się tam przebraliśmy i wysuszyliśmy. Następnie dzieciaki próbowały zaprzyjaźnić się z wyjątkowo wojowniczym kotem, by zakończyć wieczór kolacją przy planszówkach.

NIEDZIELA, 21.01.2024, dzień 6

Bardzo dobrze spaliśmy. Aga i Ola z agroturystyki zadbały o nasz komfort. Cudowne dziewczyny.
Rano jeszcze krótka sesja zdjęciowa i na szlak wyszliśmy dopiero o 10:00. Trudno nam było opuścić to przytulne miejsce.

Słońce przyjemnie przygrzewało, ale droga nie była łatwa. Szlak chwilami pokrywała gruba warstwa zmrożonego śniegu, na innych odcinkach był totalnie oblodzony. Mimo wymagającego terenu i kilkudniowego zmęczenia wędrówka szła nam sprawnie.
Znów byliśmy zmuszeni do pokonania rzeki w kilku miejscach, choć nie było tak dramatycznie jak poprzedniego dnia. No i już wiedzieliśmy czego możemy się spodziewać po lodowatych potokach.

Po drodze natknęliśmy się na nową zamykaną wiatę. Duża, wygodna, pachnąca świeżym drewnem. Witek już zapowiedział, że kiedy będziemy przemierzać GSB w drugim kierunku, to na pewno tam zanocujemy… choć w sumie my już dreptaliśmy w obu kierunkach;)

W Ropkach spotkaliśmy Weronikę, którą poznaliśmy w lipcu w Węgierskiej Górce. Zaoferowała pomoc w wydostaniu się z Wołowca jeśli mielibyśmy problem.

Podczas drugiego etapu GSB jedna z agroturystyk poleciła nam Schronisko „Paryjówka” w Ropkach jako klimatyczne miejsce do spania. Jest oddalone od czerwonego szlaku o 1,7 km. Dla nas to znaczący dystans.
W okolicy jednak trudno znaleźć nocleg w styczniu. Pobliska Chata Wędrowca zimą jest zamknięta, a wiele ośrodków przyjmuje turystów podczas ferii jedynie na kilkudniowe turnusy. Udało nam się zaklepać miejsca w „Paryjówce”. Zamówiliśmy też obiadokolację i śniadanie, a właściciel zobowiązał się, że następnego dnia podrzuci nas na czerwony szlak. Rezerwację dla pewności potwierdziliśmy SMSem.

Zmęczeni i głodni podreptaliśmy do „Paryjówki”. Ku naszemu zaskoczeniu obiekt był zamknięty, ciemny. Tylko psy wewnątrz szczekały. Obeszliśmy budynek kilkakrotnie. Zapukaliśmy we wszystkie dostępne drzwi i okna. I nic. Dowiedzieliśmy się później, że „Paryjówka” została zlikwidowana, a budynek wystawiony na sprzedaż.
Do tego totalny brak zasięgu. Nigdzie nie zadzwonimy. Brak dostępu do informacji i kontaktu ze światem.

Obok „Paryjówki” ośrodek z domkami. Zapukaliśmy z prośbą o nocleg. Właściciele odmówili, bo przyjechali na odpoczynek, nie żeby prowadzić działalność.
Poprosiłam zatem o możliwość wykonania telefonu. Również nie było takiej opcji.
Rzucili tylko, żeby próbować pod adresem Ropki 7.

Zostaliśmy na lodzie. Dosłownie i w przenośni.

Zimno, ciemno i do domu daleko (ponad 400 km), więc uzbrojeni w czołówki poczłapaliśmy oblodzoną szosą szukać podanego adresu.
Dotarliśmy, ale tam też głucha cisza. Obeszliśmy dom kilkakrotnie wkoło. Przez okno widać było tylko psa w pokoju przed włączonym telewizorem. Przyglądał się nam ze zdziwieniem i spokojem kiedy pukaliśmy w szybę. Nikt nie otworzył. Nadal brak zasięgu.
Po kilkunastu minutach zrezygnowani ruszyliśmy dalej ku kolejnym zabudowaniom… Nie będę tu opisywać emocji, jakie nam wówczas towarzyszyły.

Na szosie spotkaliśmy Marka. Okazał się być właścicielem „Chaty pod Orłami”, do której się dobijaliśmy.
Gospodarz przygarnął nas i niesłychanie miło ugościł. Wspaniały człowiek. Nasmażył dla nas górę naleśników i poczęstował dżemami własnej produkcji. Ten z mirabelek najlepszy!
Wieczór spędziliśmy na dyskusjach o lokalnej faunie i florze, na oglądaniu teleturniejów i na rozmowach o wszystkim.

PONIEDZIAŁEK, 22.01.2024, dzień 7

Świetnie spaliśmy. Marek przyrządził dla nas śniadanie, a następnie podwiózł nas na czerwony szlak.

Dzieciaki już zapowiedziały, że to nie ostatnia nasza wizyta w „Chacie pod Orłami”. Genialne miejsce. Gospodarze poza agroturystyką prowadzą też „Fundację Chlorofil” i zajmują się działalnością edukacyjną oraz artystyczną.

W poniedziałek nie wydarzyło się nic spektakularnego, nic ekstremalnego, nic nieprzewidzianego. Mnie samej trudno w to uwierzyć.
Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że następne dni nadrobią z nawiązką;)

Od rana wiał silny wiatr. Śnieg zbrylony, sporo lodu. Czekały na nas dwa szczyty i kolejne przeprawy przez rzeki, mniej lub bardziej udane.
Wdrapanie się na Kozie Żebro było nie lada wyzwaniem. Bardzo ślisko i stromo. Dużo wysiłku nas to kosztowało.
Przed bazą namiotową w Regietowie szyld zapraszający na herbatę. Nie napisano jednak, że zimą zapraszają z własną;) Odpoczęliśmy chwilę w wiacie, a dzieciaki wciągnęły mrożone parówki z równie chrupiącymi bułkami. Z pomarańczami nie daliśmy rady w ten mróz.

Potem jeszcze wdrapaliśmy się na Rotundę.
Ponure konstrukcje cmentarza wojennego piętrzyły się nad lasem ledwie kontrastując z burym niebem. Nie obejrzeliśmy miejsca dokładnie, bo na szczycie potwornie wiało, co jeszcze potęgowało chłód.
Dalej już z górki dosłownie i w przenośni.

Osiedliśmy w Zdyni u Zosi w wojskowym towarzystwie. Grupa żołnierzy przyjechała na górskie treningi. Porozmawialiśmy chwilę o trasie, którą zaplanowali na wędrówkę.

Pani Zosia fantastycznie gotuje. Po obiadokolacji Iga dopadła do pianina.

Dzień się skończył i nic nie wybuchło.

WTOREK, 23.01.2024, dzień 8

W nocy popadał śnieg. Zasypał ścieżki, ulepił zaspy. Grzęźliśmy po kostki.

Czekały nas kolejne rzeczne i strumyczaste przeprawy. Już przywykłam do mokrych butów. Usłyszałam przypadkiem naradę dzieci: „my idziemy przez rzekę pierwsi, bo jak pod mamą pęknie lód, to już nie będziemy mieli ścieżki…”
Mądre maluchy. Zadbały o interes całej załogi;)

To był ostatni dzień naszej tułaczki. Niewielki kilometraż, łatwy teren. Szliśmy niespiesznie oglądając ślady zwierząt na świeżym puchu, bo sypało cały dzień. Naszą szczególną uwagę przykuły tropy zająca (chyba).

Spotkaliśmy mamę z synem na skiturach tuż przed Wołowcem. Pieszych turystów nie widzieliśmy już od dwóch dni.

W dobrych humorach dotarliśmy do Chaty Kasi w Wołowcu. Nocowaliśmy tam w już wcześniej kończąc drugi etap naszej wędrówki.

W agroturystyce dowiedzieliśmy się, że nastąpiła awaria zbiornika hydroforowego i nie było możliwości przenocowania. Kasia przez kilka dni próbowała się do nas dodzwonić, żeby cofnąć rezerwację, my natomiast z uwagi na ciągły brak zasięgu lub chwytanie słowackiej sieci żadnej informacji nie otrzymaliśmy.

Wyjściem z sytuacji było znalezienie innej agroturystyki z wolnymi pokojami w pobliżu lub doczłapanie do Bacówki w Bartnem, która po zmianie dzierżawcy podobno już była otwarta.
Mieliśmy ze sobą wszystko, co niezbędne do przeżycia, w tym jedzenie i napoje. Potrzebowaliśmy jedynie ciepłego kąta na noc i kawałka koca.

Finalnie przenocowaliśmy u Kasi.


Beatę poznaliśmy w sierpniu na GSB, a w zasadzie sama nas znalazła. Czasem ludzie po prostu się przyciągają. Dodam, że Beata biega górskie ultramaratony. Niesamowita osoba.

Beata z Wojtkiem zaproponowali, że po nas przyjadą, bowiem Wołowiec to jedna z tych miejscowości, z których wydostanie się graniczy z cudem. Nie mogli jednak do nas dotrzeć, bo przez całą noc intensywnie sypał śnieg. Drogi były całkowicie nieprzejezdne lub zamknięte.
Wojtek to świetny kierowca. Ma doświadczenie w prowadzeniu dużych pojazdów w różnych warunkach. Wiedzieliśmy, że jeśli Wojtek do nas nie dojedzie, to nikt inny nie da rady…


Po długiej walce z zaspami udało się.

Ufff… nie musieliśmy zostać w Wołowcu do kwietnia.

A tak w ogóle, to ukończyliśmy cały GSB.

Gdyby w Wołowcu był sklep, zapewne kupilibyśmy szampana Picoko, żeby to uczcić.

Z perspektywy niemal siedmiu lat wędrówki z dziećmi uważam, że najważniejsze jest nastawienie. Młodzi muszą mieć poczucie misji. Bez silnej motywacji całego zespołu i każdego z osobna nie udałoby nam się.
Dzieci mają do mnie zaufanie, a ja do nich. Każdy czuwa nad każdym i wszyscy nad wszystkimi. Współpraca u nas to podstawa.

Inaczej by nam się nie udało.

Często wracamy wspomnieniami do poprzednich etapów naszej wędrówki przez GSB. Poczytajcie:

Główny Szlak Beskidzki, Etap 1 (Ustroń- Krościenko nad Dunajcem) – Dzieci bez tabletu

Główny Szlak Beskidzki, Etap 2 (Wołosate- Wołowiec) – Dzieci bez tabletu

Leave a comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *